Wizyta w Warszawie – nowe rozdanie

Noc przespałem spokojnie, w przeciwieństwie do mojej żony, która ponoć spała niecałą godzinę… Pierwsza myśl, jaka wpadła mi do głowy po przebudzeniu? Czy wczorajszy koszmar to był tylko zły sen? Spojrzałem na żonę, patrzyła na mnie wzrokiem pełnym miłości i bólu… To jednak nie był sen… Atmosfera i nastroje w domu zmieniły się diametralnie… jeszcze miesiąc temu zastanawialiśmy się jak spędzić święta, jakie prezenty dostaną dzieci pod choinkę a w dłuższej perspektywie gdzie będzie można wyjechać na kolejne wakacje… A w poniedziałek jedynym tematem był ten pieprzony guz i to, czy z tego wyjdę czy nie…

W poniedziałek wieczorem obiecałem jej i sobie, że od wtorku zaczynamy walkę – i tak faktycznie jest. Dzień wcześniej byłem załamany, chciało mi się płakać i krzyczeć jednocześnie. Teraz w głowie mam siłę do walki i determinację – moje życie się nie skończy się wtedy, kiedy ja zdecyduję, a nie kiedy coś mi powie “stop”. Na godzinę 17-stą żona umówiła wizytę u lekarza. Czytałem kilka opinii o tym – specjalista w tej dziedzinie. Będzie dobrze – pomyślałem. Jeśli ktoś ma grzebać mi w głowie, to niech dla niego to będzie kolejna rutynowa operacja niż ciekawy eksperyment, na którym zdobędę doświadczenie.

Dobrze, że mogłem wrócić do pracy – zawsze lepiej jest zająć myśli bieżącymi tematami niż myśleć o tym, co było wczoraj i co przyniesie przyszłość, która jak się okazało wcale nie jest taka pewna, jak każdy myśli… Do 14-ej było wszystko ok… U mnie. Dzieci wyczuły, że coś się dzieje – nie trzeba im było nic mówić. Jeśli ktoś mi powie, że przy dzieciach można robić i mówić wszystko, bo one i tak nie rozumieją to jest w grubym błędzie, albo nie docenia własnych dzieci… choć to w sumie prowadzi do tych samych wniosków. Dobrze, że mogły zostać z dziadkami – nie musieliśmy szukać dla nich opieki tylko mogliśmy spokojnie pojechać pociągiem do Warszawy.

“Randka” w Warszawie

Do Warszawy przyjechaliśmy wcześniej – aby w razie jakichś opóźnień nie zostać na lodzie. Mogliśmy przy okazji zjeść obiad. Oboje doszliśmy do wniosku, że mamy randkę – dzieci w domu, my daleko – czego chcieć więcej… Jednak to była randka inna niż zwykle – pełna bólu, troski o siebie nawzajem, wspominania tego co było… Jakby to miała być ostatnia nasza randka… Ale w tym czasie nie mogło być inaczej. Chcąc nie chcąc nie da się wyłączyć myślenia o tym, nie w tak krótkim czasie. Zawsze powtarzałem, że jeśli ma się nam przydarzyć coś niedobrego – to niech to się stanie mi. I tego nie żałuję. Myliłem się natomiast w innej kwestii – myślałem, że dzięki temu moja ukochana będzie cierpiała mniej… niestety tak to nie działa. Nigdy nie wątpiłem w jej uczucie i nie potrzebowałem na to tak widocznego dowodu… !

Dotarliśmy na miejsce wizyty – lekarz zaprosił nas do gabinetu, sprawdził wyniki badań. Obejrzał opis. I to co powiedział oraz w jaki sposób sprawiło, że wielki kamień, który dzień wcześniej wbił nas głęboko w ziemię został przez niego przesunięty tak, że mogliśmy spokojnie odetchnąć.

Nadal mam coś w głowie, nadal trzeba to zoperować, ale to bardziej przypomina mu dysplazję, z którą mogłem się urodzić i która teraz dała o sobie znać niż jakiś guz. Spojrzałem na żonę – odetchnęła z ulgą a z jej oczu polały się kolejne łzy… Tyle, że tym razem nie były to łzy cierpienia, a nadziei. Słowa, które wypowiedział ten lekarz sprawiły, że do moich postanowień i deklaracji o walce doszła jeszcze nadzieja w pełny sukces i spokój, że zajmie się nim ktoś, dla którego to nie będzie wyzwanie życia tylko kolejny zabieg, których przeprowadził już wiele i większość z nim kończy się pełnym sukcesem 🙂

Nowe rozdanie

Wyszliśmy z gabinetu i pierwszy raz od 30 godzin się uśmiechnęliśmy. Coś, co jeszcze kilka godzin wcześniej brzmiało jak wyrok teraz sprowadza się do kolejnej operacji w moim życiu i niezbędnej rehabilitacji, po której mam nadzieję kontynuować moje życie. Może będzie potrzebnych kilka korekt w stosunku do dotychczasowego życia, może będą jakieś nowe ograniczenia – ale to będzie nadal moje życie, w którym będę ja, moja najukochańsza żona i wspaniałe dzieci 🙂

W poniedziałek 8 listopada diagnoza mnie prawie znokautowała. Dzień później się podniosłem i jestem gotów na tyle rund, ile będzie trzeba, aby ją pokonać 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *