Poprzedni post miał wyglądać zupełnie inaczej, no i dzisiejszy dzień też miał być kolejnym dniem przygotowań do operacji. Ale jak widać nie jest. Zamiast leżeć na sali i obserwować śnieg na Warszawskich budynkach siedzę sobie w domu z dziećmi i staram się żyć tak, jakby nic się nie wydarzyło… Z różnym skutkiem. Wróćmy więc do tego, co się wydarzyło 25 listopada.
Badanie “pod palmami”
A zaczęło się od badania rezonansem magnetycznym – ale nie był to zwykły rezonans, od którego wszystko się zaczęło. Podczas tego badania musiałem wykonywać pewne zadania, aby można było zarejestrować obszary mózgu, które odpowiadają za poszczególne czynności życiowe. Pierwsze co znalazłem w internecie jeśli chodzi o opis tego badania to:
Ja za wiele więcej od strony technicznej nie powiem, bo też nie jestem lekarzem, aby wiedzieć co, jak i dlaczego. Poza tym – po co mam się wymądrzać, skoro jeśli jest Ci potrzebna wiedza na temat tego badania, to dzięki skrótowi “FMRI” znajdziesz w wyszukiwarce wystarczająco dużo bardziej fachowej wiedzy niż na tym blogu. Mogę tylko dodać, że zanim wybrałem się na to badanie, to zostałem odpowiednio przygotowany przez Panią neuropsycholog o tym, po co jest im to badanie i jak będzie ono wyglądało. Przez co na samym badaniu nie zaskoczyło mnie nic.
Zaskoczyły mnie natomiast inne rzeczy – żeby dotrzeć na to badanie musieliśmy przejść z salowym dobre kilkaset metrów – no może trochę przesadziłem – pewnie koło 120, jednak tempo, w jakim szliśmy sprawiło, że dojście do miejsca badania zajęło nam ok. 10 minut. Dodatkowo chyba przemieszczaliśmy się korytarzem między budynkami, dzięki czemu z jednej strony nie musieliśmy zakładać kurtek, a z drugiej i tak czuć było chłód bijący z różnych drzwi otwieranych a to przez pracowników szpitala, a to przez zaopatrzeniowców czy po prostu kurierów.
Jak już dotarliśmy na miejsce i ułożyłem się w szynie, która wsuwała mnie do tuby zobaczyłem na suficie ciekawy widok – otóż nade mną znajdowało się niebo i palmy… 🙂 Przyjemny widok choć na chwilę kojący troski dnia codziennego ludzi, którzy muszą wykonać takie badania (na pewno nie z przyjemności albo ciekawości). Zdjęcie powyżej tylko trochę to przypomina, bo niestety nie mogłem wnieść ze sobą telefonu, aby wykonać zdjęcie tego sufitu.
Samo badanie trwało ok. godziny, zadania były proste i powtarzalne. A kolejnego dnia miałem mieć kolejny rezonans, tym razem bez ćwiczeń do wykonania, tylko z kontrastem, na którym mogłem nawet się zdrzemnąć, z czego chyba skrzętnie skorzystałem… 🙂
Osobista porażka
Oprócz samych badań czy informacji o przełożeniu operacji było jeszcze zwykłe “życie szpitalne”. I tutaj w jednej kwestii poniosłem osobistą porażkę. Ale nie chodzi tu o jakieś chore ambicje, czy chęć udowodnienia czegoś, a o zwykłą ludzką pomoc.
Wspominałem w którymś poprzednim poście o starszym panu, który wylądował u mnie na sali po nieszczęśliwym upadku na śliskiej nawierzchni. Przyznam szczerze, że imponował mi tym, w jakim stanie był jako ponad 90-letni mężczyzna. Imponował mi dobrą kondycją fizyczną (jak na swój wiek), rozumowaniem logicznym (bez oznak chorób wieku starszego typu demencja itp.). Miał po prostu pecha, bo nikt specjalnie się na drodze nie wywraca.
I to, co go trapiło w szpitalu to – oprócz bolącego barku, który sobie porządnie stłukł – to fakt, że nie wie, czy jego syn wie, gdzie on jest. Powtarzał to pielęgniarkom, które mimo całej swojej sympatii do tego starszego pana nie zadały sobie wiele trudu, aby mu pomóc. A to (oprócz bólu fizycznego) chyba martwiło go najbardziej. Choć miał przy sobie telefon, to nie mógł z niego skorzystać, bo był rozładowany. A, że była to jedna ze starych nokii “z grubym bolcem” to nie było na sali i pewnie w szpitalu nikogo, kto posiadałby jeszcze taką ładowarkę przy sobie. Zapytałem go, czy pamięta numer telefonu do swojego syna, to mógłbym zadzwonić do niego i powiedzieć mu o tym, gdzie znajduje się jego ojciec. Niestety, tutaj pamięć trochę go zawiodła i podał numer, który nie istniał (a przynajmniej operator sieci tak twierdził). Po podaniu imienia i nazwiska syna postanowiłem odszukać go w internecie, stwierdziłem, że w tych czasach na pewno ma jakieś konto na facebooku czy innym portalu społecznościowym. Wystarczyło natrafić na ślad w postaci telefonu, maila czy właśnie konta na fb, aby się do niego odezwać.
Sukces odniosłem połowiczny… Znalazłem jego działalność, którą prowadzi (albo prowadził) razem z numerem telefonu – jednak chyba był on nieaktualny. To był jedyny ślad, na który trafiłem w internecie. I tutaj miała miejsce moja porażka – patrząc na tego staruszka dałem mu nadzieję, że będę w stanie skontaktować się z jego synem i nie mogłem tego dokonać. Sądziłem, że w tym czasie niemożliwym jest nieodnalezienie czegokolwiek o danej osobie w internecie. Tym bardziej, że przeszukuję internet codziennie w różnych celach i wiem, czego i jak szukać… Widać nieskutecznie…
Nie wiem jak się potoczyły dalsze losy tego Pana, bo na wieczór zostałem przeniesiony do innej sali, a nazajutrz zostałem wypisany do domu. Ale to już materiał na kolejny wpis…